niedziela, 24 maja 2015

Rozdział 7 - Z życia Wiktorii: Moja rodzina

*oczami Wiktorii Szypiłło*
Znów powróćmy do dzieciństwa. Jak już zdążyłaś się domyśleć z moją matką nie miałyśmy dobrego kontaktu. Była osobą bardzo surową i wymagającą. Jej twarz miała poważny wyraz i zawsze zachowywała się w sposób stonowany. Taką mamę pamiętałam od dziecka. Często zastanawiałam się jaka była kiedyś, czy potrafiła się śmiać, czy potrafiła patrzeć na świat przez różowe okulary? Widząc ją wtedy wątpiłam w to. Jej życie było poukładane według dokładnego grafiku. Każdy dzień zaczynał się tak samo. Wstawała wczesnym rankiem i przygotowywała dla nas śniadanie. Jechała następnie do pracy i przebywała tam do późnych godzin. Gdy przyjeżdżała była wykończona. Zdejmowała swoje czarne buty na korku i siadała na kanapie. Po kwadransie szła do kuchni szykując sobie kolacje. Siadała wtedy przy stole, brała książkę do ręki i jedząc posiłek wczytywała się w jej treść. Tak, więc rzadko ją widywałam, w zasadzie tylko w weekendy.
Z tatą nasze relacje były dużo lepsze. Spędzaliśmy ze sobą mnóstwo czasu. Odkąd tylko sięgam pamięcią naszą wspólną pasją była muzyka. Przesiadywaliśmy całe po południa w moim pokoju grając na gitarze.
- Nie potrafię – powiedziałam patrząc na niego smutnym wzrokiem.
- Spróbuj jeszcze raz.
- Ale to bezsensowne. Powtarzasz mi to od godziny, a ja wciąż nie mogę tego zagrać tak jak należy.
Uśmiechnął się lekko. Wziął moje dłonie i położył je na strunach. Spojrzał swoimi zielonymi oczami na moje palce, które próbowały zapanować nad muzyką, wydostającą się z pod nich. Ku mojemu zaskoczeniu nie usłyszałam żadnego  fałszu. Tata widocznie był bardzo zadowolony.
Wkrótce usłyszeliśmy silnik samochodu. Wprawne ucho taty od razu wykryło, że był to pojazd mamy.
- Jest 16.00. Co tak wcześnie? – tata zerknął na zegarek.
Po chwili z dołu dobiegło nas stukanie butów na obcasie. Zeszliśmy na dół. W kuchni stała mama z pełnymi torbami zakupów. Przygotowywała kolacje. Było to dosyć niezwykłym zdarzeniem.
Świeża i smaczna kolacja stała się miłą odmianą tego tygodnia. Do tego była pierwszym od wielu miesięcy wspólnym posiłkiem. Cieszyłam się z tego, ale niedługo potem nie byłam tym zachwycona. Rozmowa w ogóle się nie kleiła. Siedzieliśmy milcząc i od czasu do czasu spoglądaliśmy na siebie, wysyłając sobie wymuszone uśmiechy.
- Wiktorio, jak w szkole? – przerwała ciszę mama.
- Dobrze. Dostałam cztery plus z matematyki.
- Cztery plus… - wymamrotała lekko niezadowolona.
- Najlepsza ocena w klasie. Nikt się nie nauczył – chciałam ją udobruchać.
- Ach tak…
Znów zapanowała kompletna cisza. Jedynie z ulicy było słychać jadące auta.
- Aaa zapomniałam ci powiedzieć – nagle znów zabrała głos. – Pojedziesz pod koniec lipca na obóz językowy.
- Yyy, ale mam jechać na kolonie taneczne…
- Nie pojedziesz. Uważam, że ważniejsze jest twoje wykształcenie i znajomość języków.
- Nie ustalaliśmy tego – wtrącił się tata.
- Yhm. Tak, ale uznałam, że tak będzie lepiej. Na dodatek te kolonie są tańsze i mają więcej atrakcji do zaoferowania – nadziała na widelec malutką porcję zapiekanki, włożyła do ust i zaczęła dokładnie przeżuwać. Ja w przypływie złości odsunęła od siebie talerz i wyszłam pośpiesznie z salonu, trzaskając drzwiami. Nie udało mi się jej już przekonać do swoich racji mimo wielu prób.
Nie jest to jedyny przykład moich nieporozumień z tą kobietą. Niszczyła moje marzenia w samym zarodku. Kiedyś bardzo chciałam nauczyć się gry na innych instrumentach niż gitara, zwłaszcza na saksofonie. Gdy to usłyszała zerkała na mnie oczami Meduzy*.  Stanęłam nieruchomo, dokładnie tak jakbym zamieniła się w kamień. Mimo to patrzyłam na nią z uwagą i nawet wyobraziłam sobie jak zza jej głowy wyławiają się jadowite węże.
Oczywiście mimo wielu błagań moich jak i ojca, nie wyraziła zgody. Za to zyskała wśród moich znajomych nieprzychylne przezwisko – Meduza.
Jedym pomysłem mojej rodzicielki, który mi się spodobał był wyjazd na dwa tygodnie do babci Jadwigi, matki mojego taty. Była ona niezwykle przyjazną starszą panią. Jej historie były naprawdę wciągające mimo, że większość z nich opowiedziała mi kilka razy. Miała trochę problemy z pamięcią i nierzadko myliła moje imię. Jednak nie przeszkadzało mi to.
Bardzo lubiłam spędzać z nią wieczory na werandzie. Często też w tym czasie towarzyszyła nam moja kuzynka Adelajda. Tak, to niecodzienne imię. Moja ciocia ma skłonność do nazywania swoich dzieci rzadkimi imionami, dlatego też babcia często je przekręca.
Reszta mojego kuzynostwa w kolejności od najstarszego do najmłodszego ma na imię: Edmund, Markus, Paskal i Adelajda. Nie rozumiem jak można skrzywdzić tak swoje dzieci...
Tego wieczoru babcia opowiadała nam o tym jak poznała swojego męża:
- Będzie romantycznie! – krzyknęła z entuzjazmem Adel.
- Oj tak… – rozmarzyła się babcia. – Wszystko zaczęło się pięknego majowego poranka. Trwała jeszcze wojna. Szłam wraz koleżanką do parku. Wiatr wiał lekko szumiąc liśćmi. Wszędzie dało się słyszeć śpiew przeróżnego ptactwa. Czułam się wtedy dużo lepiej, starałam nie zaprzątać sobie głowy myślami o tym co dzieje się w kraju. Chciałam chociaż ten dzień spędzić beztrosko, rozmawiając z moją przyjaciółką. Gdy wracałyśmy do domu, idąc ulicą natrafiłyśmy na łapankę. Czułam jak serce podchodzi mi do gardła widząc wozy gestapo. Nagle poczułam szarpniecie w ramię i razem z biegnącym przede mną młodym mężczyzną poddałam się w wir ucieczki. Niemcy na całe szczęście nas nie uchwycili. Moim wybawicielem okazał się Roman, mój kochany Roman – babcia zamyśliła się o swoim zmarłym przed dziesięciu laty mężu.
- A co z twoją koleżanką? - zapytałam po chwili.
- Kilka dni później ją wypuścili i cała historia miała szczęśliwy koniec.
Na tym skończyła się nasza wieczorna pogawędka z babcią. Poszłyśmy później do pokoju Adel. Tam kontynuowaliśmy rozmowę, jednak już na inne tematy.
- I jak? Meduza już dzwoniła?
Roześmiałam się. Nie sądziłam, że zapamięta to przezwisko.
- Nie, na szczęście nie – wytknęłam na nią język. – Wiesz, już od bardzo dawna ją tak nie nazywałam.
- Tak gdzieś od wczoraj – zachichotała.
- Ha-ha-ha, to takie zabawne.
Drzwi się nagle lekko uchyliły.
- Ciii, to babcia – szepnęła Adel.
- Nie dziewuszki, muszę was rozczarować. To tylko ja, skromny Paskal. Przychodzę z prośbą o uszanowanie ciszy nocnej.
- Słyszysz? Jakiego mam elokwentnego brata! – zwróciła się do mnie z wielkim piskiem.
- Cicho, bo bębenki mi pękną – odezwałam się.
- Ja jestem inteligentny tylko szkoda, że nie mogę tego powiedzieć o siostrze.
Zezłoszczona dziewczyna rzuciła w niego poduszką, lecz on zrobił unik. Zdesperowana wzięła kolejną, podeszła do niego i zaczęła go porządnie okładać. Już czekałam na chwilę, gdy poduszka się rozerwie i pokryje cały pokój pierzem. Niestety chłopak szybko się wycofał.
- Co się tak patrzysz?
- Nic, nic… To było zupełnie normalne… Zwłaszcza te twoje piszczenie jak… – nie zdążyłam dokończyć, gdy drzwi znów się otworzyły.
- Spadaj stąd, Paskal! – wrzasnęła moja towarzyszka.
Szybko tego pożałowała. Okazało się, że to babcia. Babcia sepleniąc z powodu zdjęcia protezy zębów, upomniała wnuczkę i kazała nam zniżyć ton.
Wkrótce znów pojawił się mój najmłodszy kuzyn.
- No głośniej się nie da?
- Znowu ty?
- Tak, siostrzyczko, też cię kocham – uśmiechnął się i przesłał jej całusa.
- Głupi jesteś!
- Jeszcze niedawno mówiłaś, że jestem elokwentny, a teraz co?
- Zrozumiałam swój błąd.
- Możecie się przymknąć? – zapytałam udając zirytowaną.
Chłopak udał, że zamyka buzię na kluczyk i wyrzuca go za siebie, a Adel po prostu zaczęła się śmiać.
- No nareszcie spokój – powiedziałam i położyłam się na łóżku. Popatrzyłam na kuzyna, który ledwie powstrzymywał się od wypowiedzenia jakiś słów.
Adel wkrótce zignorowała mą prośbę i zaczęła znów opowiadać swoje farmazony.
Po pół godzinie zlitowałam się nad siedzącym na fotelu chłopaku i powiedziałam:
- Możesz gadać.
On błyskawicznie podniósł się z siedzenia i zaczął panicznie czegoś szukać po pokoju. Na początku nie zrozumiałam czego on szuka, wkrótce dotarł do mnie przekaz. Poszukiwał klucza do otwarcia swoich ust. Razem z Adelajdą wybuchłyśmy niepohamowaną salwą śmiechu.
Szkoda, że to był ostatni dzień pobytu w tamtym miejscu. Wspominam te wakacje niezwykle ciepło zwłaszcza, że były to ostatnie tak radosne wspomnienia z czasów, sprzed napisania matury.
- Jak było? – spytał tata, gdy po pożegnaniu z rodziną wsiadaliśmy do samochodu.
- Fantastycznie – pokazałam mu szereg białych zębów.
- Cieszę się, że ci się podobało – odpalił silnik. – Dobra, zakładaj pasy. Przed nami długa droga.
- Się robi – wykonałam polecenie.
Jechaliśmy już ponad godzinę. Skulona na przednim siedzeniu byłam skupiona na książce. Pożyczyła mi ją Adel. Znajdując się już w połowie lektury uniosłam głowę i powiedziałam:
- Tato? Dlaczego nie mamy żadnego kontaktu z rodziną matki?
- Yyy – był zaskoczony tym pytaniem. – Wiesz, doszło do małego nieporozumienia.
- Mógłbyś mówić jaśniej?
- To nie jest dobry moment.
- Tato!
- Po prostu mnie nie zaakceptowali. Uznali, że jestem zbyt mało odpowiedzialny.
- Nie rozumiem… Jak możesz być nieodpowiedzialny mając całą firmę na głowie?
- Wiktorio, to trochę skomplikowane. Opowiem ci o tym za jakiś czas.
- Kiedy? – prawie krzyknęłam. Cała ta sprawa wydawała mi się podejrzana.
- Wkrótce…

Meduza* — w mitologii greckiej kobieta potwór, jedna z gorgon. Zamiast włosów posiadała węże. Swoim wzrokiem zamieniała istoty żywe w kamień. (tak jakby ktoś nie wiedział)
 *   *   *
Rozdział miał być dłuższy, ale nie wyszło mi to.
Hyhyhy no teraz mamy kilka zagadek. Dlaczego rodzice Wiktorii nie opowiadali jej o dzieciństwie i dlaczego nie utrzymują kontaktu z rodziną od strony matki. Dodatkowo mamy jeszcze nieznaną nam przeszłość Blanki. Macie jakieś pomysły??
Pozdrawiam xD

sobota, 16 maja 2015

Rozdział 6 - Z życia Wiktorii: Jak to było z tańcem?


*oczami Wiktorii Szypiłło*
Hmm… dzieciństwo… niewiele z niego pamiętam. Wszystkie wspomnienia są bardzo mgliste. Rodzice nie opowiadali mi zbytnio o przeszłości. Wtedy wydawało mi się to dziwne. Teraz już wiem dlaczego, ale o tym w swoim czasie…
Pierwsze, co utkwiło mi pamięci to wyprowadzka z Krakowa do Warszawy. Miałam wtedy pięć lat.
Gdy dotarliśmy do naszego nowego domu, byłam niezwykle szczęśliwa. Zauważyłam, że w ogródku stała huśtawka, co wywołało u mnie duży entuzjazm. Stanęłam obok ciężarówki patrząc jak tata z kilkoma innymi mężczyznami wyciąga z niej meble. Wtedy koło mnie pojawiła się pewna dziewczynka. Była blondynką z włosami zaplecionymi w dwa warkocze. Miała na imię Alicja. Polubiłyśmy się od samego początku i często spędzałyśmy wspólnie czas. Tak zaczęła się nasza przyjaźń, która trwa do dziś.
Lata mijały. Z czasem w mojej głowie zrodziła się myśl o nauce tańca. Zazdrościłam Alicji, że uczyła się baletu. Byłam zafascynowana jej ubiorem i tym jak się porusza. Pozostawało mi tylko namówienie na to rodziców. Tata zgodził się bez większych problemów, lecz mama stanowczo się sprzeciwiała. Uważała, że muszę się skupić na edukacji i dobrym wykształceniu. Od samego początku traktowała mnie w sposób surowy, nienawidziłam w niej tego. Jednak po obietnicy, że będę się nadal uczyć wzorowo pozwoliła mi na taniec. Po upływie roku zdałam sobie sprawę, że nie jestem w pełni usatysfakcjonowana. Zdecydowałam się na taniec towarzyski. Znów pojawił się sprzeciw ze strony matki, lecz tata wstawił się za mną.
Wkrótce odbyła się pierwsza rozmowa z moim przyszłym nauczycielem.
- Ona ma 13 lat? Nie, to stanowczo za dużo – instruktor popatrzył na mnie z dezaprobatą.
- Ale panie Laskowski, moja córka naprawdę szybko się uczy. Ponadto tańczyła już balet – stwierdził tata.
- Balet? Taniec towarzyski to zupełnie coś innego – lekko się zdenerwował, lecz to zamiast wzbudzić mojego respektu wobec niego, wywołało uśmieszek na mojej twarzy. Jego zachowanie, sposób mówienia i poruszania przesiąknięty był ironią.
- Proszę, chociaż dać szansę mojej córce.
- Dobrze, zobaczymy… jeśli po miesiącu moje lekcje dadzą jakiś efekt to będę ją uczył.
Następnego dnia miałam pierwszą naukę. Pamiętam, że nie mogłam się jej doczekać. Jednak ta lekcja wywoła u mnie rozczarowanie. Przyczyną był mój partner, pyzaty i przemądrzały chłopak.
- Ja z nią nie potrafię tańczyć! – wydarł się wniebogłosy!
- Spróbuj jeszcze raz – powiedział delikatnie nauczyciel. Wyglądało to tak jakby bał się tego chłopaka.
- Ja się uczę tańca już od dwóch lat, a ona nic nie potrafi. Domagam się tego by tańczyć z kimś bardziej doświadczonym.
„Co za pyskaty smarkacz! Ja wciągu tego jednego dnia nauczyłam się więcej niż on w przeciągu dwóch lat.” – pomyślałam.
- Nie denerwuj się, wkrótce będziesz mieć nową partnerkę…
- No oby – poszedł z dumnie podniesioną głową do szatni.
Ja zostałam jeszcze chwilę.
- Przepraszam, że będziesz musiała się z nim męczyć. Szkoda, bo masz naprawdę wielki talent. Nieźle ci idzie – uśmiechnął się. Chyba uświadomił sobie, że nie było błędem przyjęcie mnie do szkoły tańca. – Postaram się jak najszybciej kogoś ci znaleźć – te słowa znacznie podniosły mnie na duchu.
Kiwnęłam głową i miałam zamiar już wyjść.
- Proszę pana, a tak w ogóle. Dlaczego pan go uczy, skoro nie ma talentu. Dla mnie wydaję się to bezsensowne.
- Jego rodzice znacznie pomagają finansowo tej szkole tańca…
W sumie nie powinno mnie dziwić, dlaczego ten chłopak znalazł się tutaj. Wszystko jasne, to przez pieniądze… że też się od razu nie domyśliłam.
Następne lekcje starałam się jakoś przetrwać żyjąc nadzieją, że wkrótce będę mieć nowego partnera i warto było. Wkrótce jednej z dziewcząt złamała się noga i postanowiła o całkowitej rezygnacji z tańca. Jej partner został bez pary. To była moja szansa.
Jak się okazało Marcin był dużo lepszym tancerzem w porównaniu z moim pyzatym koleżką. Uczył się już od lat, a był zaledwie rok starszy ode mnie. Nasze pierwsze spotkanie było dosyć sztywne, lecz szybko znaleźliśmy wspólne tematy. Oboje graliśmy na gitarze i to dzięki niemu zainteresowałam się piłką nożną.
Gdy jego partnerka złamała nogę, trwały przygotowania do konkursu. Pozostało tylko parę tygodni na ćwiczenia. Spotykaliśmy się przez to częściej. Nauka przyniosła rezultat, przeszliśmy do półfinałów. Braliśmy udział w kolejnych konkursach, gdzie zajmowaliśmy coraz lepsze miejsca. W następnym roku znów prezentowaliśmy naszą szkołę w ogólnopolskim młodzieżowym turnieju tańca towarzyskiego. Wiązało się to z niezliczonymi godzinami ciężkiej pracy.
- Jestem wykończona – padłam na parkiet ze zmęczenia.
- Chyba żartujesz? Musimy jeszcze przećwiczyć krok…
- Panie Laskowski, – przerwał mu Marcin – my już jesteśmy naprawdę zmęczeni. Mamy już wszystko dopracowane.
Nasz nauczyciel nie był pewien co do wiarygodności tych słów. Chciał by za wszelką cenę udało nam się stanąć na podium.
- No dobrze. Na dziś to koniec – odrzekł, zdawszy sobie sprawę, że jego uczniom przyda się odpoczynek przed jutrzejszym występem – po tych słowach zebrał wszystkie swoje rzeczy i wyszedł z sali.
- I jak? Jest stresik? – spytał się Marcin.
- Stresik? Stresik to był podczas naszego pierwszego występu. Teraz to jest STRES! Ja nie wiem co to będzie, gdy nie znajdziemy się w pierwszej trójce…
- Oj, na pewno będziemy, a jak nie, to najwyżej pan Laskowski nas udusi i poćwiartuje nasze zwłoki…
- Mówiłam ci, że umiesz człowieka pocieszyć?
- Nie – powiedział dławiąc się śmiechem, a ja patrzyłam na niego z pełną powagą. – Oj przestań się martwić. Jak nie uda się w tym roku to w następnym.
- I tak mnie nie pocieszyłeś – uśmiechnęłam się drwiąco.
- Chodź, pójdziemy na pizzę.
- Nie jestem pewna czy uda mi się dojść do drzwi, a ty mi tu z pizzernią wyjeżdżasz.
Następnego dnia byłam już spokojniejsza. Rolę się odwróciły, bo Marcin patrzył w stronę sceny jak zbity pies. Nie miałam czasu aby z nim porozmawiać. Babcia wciąż zszywała mi moją sukienkę, którą lekko rozdarłam podczas jej zakładania. Skończyła dokładnie w momencie, gdy przedostatnia para wychodziła na scenę. Wchodząc na parkiet starałam odrzucić złe myśli od siebie, mimo to serce waliło mi jak młot, a nogi uginały się pode mną.
- Damy radę – powiedziałam patrząc w oczy Marcina, a on uśmiechnął się blado. 
To półfinał. Czy uda mam się przejść dalej? Zaczęliśmy tańczyć. Szło nam wyśmienicie. Nie ruszaliśmy się, my wręcz lataliśmy nad parkietem.
Werdykt okazał się dla nas łaskawy. Przeszliśmy do finału! Nie miałam nawet chwili by się tym nacieszyć. Występowaliśmy pierwsi. Znów lecieliśmy nad sceną, gdy pod koniec tańca mój partner omal się nie przewrócił. Niestety to potknięcie zadecydowało o tym, że zajęliśmy drugie miejsce, ale i tak czułam się szczęśliwa. Marcin jednak nie ukrywał swojego rozczarowania. Obwiniał się o naszą przegraną…
Od tej pory zaczęły się nasze kłótnie. Sama nie wiem dlaczego. Chyba powodem było to, że Marcin nie chciał popełnić już żadnego błędu.
Ja kierowana złą atmosferą podjęłam decyzję o zmianie partnera. Przyjęłam propozycję nauczyciela, który szkolił zwycięską parę turnieju. Od tej pory uczyłam się u pana Piaseckiego, a moim towarzyszem był Olek, z czasem mój pierwszy chłopak. 
*   *   *
Witam wszystkich!
Udało się! Rozdział na czas.
Wiem, że moje rozdziały mogły być dłuższe... Tylko ten brak czasu stoi mi na przeszkodzie. Dlatego mam pomysł: w związku z tym, że przeważnie rozdziały piszę na ostatnią chwilę (piątek i sobota), postanowiłam dodawać posty w niedziele późnym po południem. Wtedy może uda mi się napisać coś dłuższego.
Chyba o czymś zapomniałam... Nie wiem, trudnooo...
Dziękuję za wszystkie komentarze i wszystkim, którzy wytrwale czytają. 
Pozdrawiam! ;-)