*oczami Wiktorii Szypiłło*
Znów powróćmy do
dzieciństwa. Jak już zdążyłaś się domyśleć z moją matką nie miałyśmy dobrego
kontaktu. Była osobą bardzo surową i wymagającą. Jej twarz miała poważny wyraz
i zawsze zachowywała się w sposób stonowany. Taką mamę pamiętałam od dziecka.
Często zastanawiałam się jaka była kiedyś, czy potrafiła się śmiać, czy
potrafiła patrzeć na świat przez różowe okulary? Widząc ją wtedy wątpiłam w to.
Jej życie było poukładane według dokładnego grafiku. Każdy
dzień zaczynał się tak samo. Wstawała wczesnym rankiem i przygotowywała dla nas
śniadanie. Jechała następnie do pracy i przebywała tam do późnych godzin. Gdy
przyjeżdżała była wykończona. Zdejmowała swoje czarne buty na korku i siadała
na kanapie. Po kwadransie szła do kuchni szykując sobie kolacje. Siadała wtedy
przy stole, brała książkę do ręki i jedząc posiłek wczytywała się w jej treść. Tak,
więc rzadko ją widywałam, w zasadzie tylko w weekendy.
Z tatą nasze relacje
były dużo lepsze. Spędzaliśmy ze sobą mnóstwo czasu. Odkąd tylko sięgam
pamięcią naszą wspólną pasją była muzyka. Przesiadywaliśmy całe po południa w
moim pokoju grając na gitarze.
- Nie potrafię –
powiedziałam patrząc na niego smutnym wzrokiem.
- Spróbuj jeszcze raz.
- Ale to bezsensowne. Powtarzasz
mi to od godziny, a ja wciąż nie mogę tego zagrać tak jak należy.
Uśmiechnął się lekko.
Wziął moje dłonie i położył je na strunach. Spojrzał swoimi zielonymi oczami na
moje palce, które próbowały zapanować nad muzyką, wydostającą się z pod nich. Ku
mojemu zaskoczeniu nie usłyszałam żadnego fałszu. Tata widocznie był bardzo zadowolony.
Wkrótce usłyszeliśmy
silnik samochodu. Wprawne ucho taty od razu wykryło, że był to pojazd mamy.
- Jest 16.00. Co tak
wcześnie? – tata zerknął na zegarek.
Po chwili z dołu dobiegło
nas stukanie butów na obcasie. Zeszliśmy na dół. W kuchni stała mama z pełnymi
torbami zakupów. Przygotowywała kolacje. Było to dosyć niezwykłym zdarzeniem.
Świeża i smaczna
kolacja stała się miłą odmianą tego tygodnia. Do tego była pierwszym od wielu
miesięcy wspólnym posiłkiem. Cieszyłam się z tego, ale niedługo potem nie byłam
tym zachwycona. Rozmowa w ogóle się nie kleiła. Siedzieliśmy milcząc i od czasu
do czasu spoglądaliśmy na siebie, wysyłając sobie wymuszone uśmiechy.
- Wiktorio, jak w
szkole? – przerwała ciszę mama.
- Dobrze. Dostałam cztery
plus z matematyki.
- Cztery plus… -
wymamrotała lekko niezadowolona.
- Najlepsza ocena w
klasie. Nikt się nie nauczył – chciałam ją udobruchać.
- Ach tak…
Znów zapanowała
kompletna cisza. Jedynie z ulicy było słychać jadące auta.
- Aaa zapomniałam ci
powiedzieć – nagle znów zabrała głos. – Pojedziesz pod koniec lipca na obóz
językowy.
- Yyy, ale mam jechać
na kolonie taneczne…
- Nie pojedziesz.
Uważam, że ważniejsze jest twoje wykształcenie i znajomość języków.
- Nie ustalaliśmy tego –
wtrącił się tata.
- Yhm. Tak, ale
uznałam, że tak będzie lepiej. Na dodatek te kolonie są tańsze i mają więcej
atrakcji do zaoferowania – nadziała na widelec malutką porcję zapiekanki,
włożyła do ust i zaczęła dokładnie przeżuwać. Ja w przypływie złości odsunęła
od siebie talerz i wyszłam pośpiesznie z salonu, trzaskając drzwiami. Nie udało
mi się jej już przekonać do swoich racji mimo wielu prób.
Nie jest to jedyny
przykład moich nieporozumień z tą kobietą. Niszczyła moje marzenia w samym
zarodku. Kiedyś bardzo chciałam nauczyć się gry na innych instrumentach niż
gitara, zwłaszcza na saksofonie. Gdy to usłyszała zerkała na mnie oczami Meduzy*.
Stanęłam nieruchomo, dokładnie tak
jakbym zamieniła się w kamień. Mimo to patrzyłam na nią z uwagą i nawet
wyobraziłam sobie jak zza jej głowy wyławiają się jadowite węże.
Oczywiście mimo wielu
błagań moich jak i ojca, nie wyraziła zgody. Za to zyskała wśród moich znajomych
nieprzychylne przezwisko – Meduza.
Jedym pomysłem mojej
rodzicielki, który mi się spodobał był wyjazd na dwa tygodnie do babci Jadwigi,
matki mojego taty. Była ona niezwykle przyjazną starszą panią. Jej historie
były naprawdę wciągające mimo, że większość z nich opowiedziała mi kilka razy.
Miała trochę problemy z pamięcią i nierzadko myliła moje imię. Jednak nie przeszkadzało mi to.
Bardzo lubiłam
spędzać z nią wieczory na werandzie. Często też w tym czasie towarzyszyła nam
moja kuzynka Adelajda. Tak, to niecodzienne imię. Moja ciocia ma skłonność do
nazywania swoich dzieci rzadkimi imionami, dlatego też babcia często je przekręca.
Reszta mojego
kuzynostwa w kolejności od najstarszego do najmłodszego ma na imię: Edmund,
Markus, Paskal i Adelajda. Nie rozumiem jak można skrzywdzić tak swoje dzieci...
Tego wieczoru babcia
opowiadała nam o tym jak poznała swojego męża:
- Będzie romantycznie! –
krzyknęła z entuzjazmem Adel.
- Oj tak… – rozmarzyła
się babcia. – Wszystko zaczęło się pięknego majowego poranka. Trwała jeszcze
wojna. Szłam wraz koleżanką do parku. Wiatr wiał lekko szumiąc liśćmi. Wszędzie
dało się słyszeć śpiew przeróżnego ptactwa. Czułam się wtedy dużo lepiej,
starałam nie zaprzątać sobie głowy myślami o tym co dzieje się w kraju. Chciałam
chociaż ten dzień spędzić beztrosko, rozmawiając z moją przyjaciółką. Gdy
wracałyśmy do domu, idąc ulicą natrafiłyśmy na łapankę. Czułam jak serce
podchodzi mi do gardła widząc wozy gestapo. Nagle poczułam szarpniecie w ramię
i razem z biegnącym przede mną młodym mężczyzną poddałam się w wir ucieczki. Niemcy
na całe szczęście nas nie uchwycili. Moim wybawicielem okazał się Roman, mój
kochany Roman – babcia zamyśliła się o swoim zmarłym przed dziesięciu laty mężu.
- A co z twoją
koleżanką? - zapytałam po chwili.
- Kilka dni później ją
wypuścili i cała historia miała szczęśliwy koniec.
Na tym skończyła się nasza wieczorna pogawędka z babcią. Poszłyśmy później do pokoju Adel. Tam kontynuowaliśmy rozmowę, jednak już na inne tematy.
- I jak? Meduza już
dzwoniła?
Roześmiałam się. Nie
sądziłam, że zapamięta to przezwisko.
- Nie, na szczęście nie
– wytknęłam na nią język. – Wiesz, już od bardzo dawna ją tak nie nazywałam.
- Tak gdzieś od wczoraj
– zachichotała.
- Ha-ha-ha, to takie zabawne.
Drzwi się nagle lekko uchyliły.
- Ciii, to babcia –
szepnęła Adel.
- Nie dziewuszki, muszę
was rozczarować. To tylko ja, skromny Paskal. Przychodzę z prośbą o uszanowanie
ciszy nocnej.
- Słyszysz? Jakiego mam
elokwentnego brata! – zwróciła się do mnie z wielkim piskiem.
- Cicho, bo bębenki mi
pękną – odezwałam się.
- Ja jestem inteligentny
tylko szkoda, że nie mogę tego powiedzieć o siostrze.
Zezłoszczona dziewczyna
rzuciła w niego poduszką, lecz on zrobił unik. Zdesperowana wzięła kolejną,
podeszła do niego i zaczęła go porządnie okładać. Już czekałam na chwilę, gdy
poduszka się rozerwie i pokryje cały pokój pierzem. Niestety chłopak szybko się
wycofał.
- Co się tak patrzysz?
- Nic, nic… To było
zupełnie normalne… Zwłaszcza te twoje piszczenie jak… – nie zdążyłam dokończyć,
gdy drzwi znów się otworzyły.
- Spadaj stąd, Paskal! –
wrzasnęła moja towarzyszka.
Szybko tego pożałowała.
Okazało się, że to babcia. Babcia sepleniąc z powodu zdjęcia protezy zębów, upomniała
wnuczkę i kazała nam zniżyć ton.
Wkrótce znów pojawił
się mój najmłodszy kuzyn.
- No głośniej się nie
da?
- Znowu ty?
- Tak, siostrzyczko, też
cię kocham – uśmiechnął się i przesłał jej całusa.
- Głupi jesteś!
- Jeszcze niedawno
mówiłaś, że jestem elokwentny, a teraz co?
- Zrozumiałam swój
błąd.
- Możecie się
przymknąć? – zapytałam udając zirytowaną.
Chłopak udał, że zamyka
buzię na kluczyk i wyrzuca go za siebie, a Adel po prostu zaczęła się śmiać.
- No nareszcie spokój –
powiedziałam i położyłam się na łóżku. Popatrzyłam na kuzyna, który ledwie
powstrzymywał się od wypowiedzenia jakiś słów.
Adel wkrótce
zignorowała mą prośbę i zaczęła znów opowiadać swoje farmazony.
Po pół godzinie
zlitowałam się nad siedzącym na fotelu chłopaku i powiedziałam:
- Możesz gadać.
On błyskawicznie podniósł
się z siedzenia i zaczął panicznie czegoś szukać po pokoju. Na początku nie
zrozumiałam czego on szuka, wkrótce dotarł do mnie przekaz. Poszukiwał klucza
do otwarcia swoich ust. Razem z Adelajdą wybuchłyśmy niepohamowaną salwą
śmiechu.
Szkoda, że to był
ostatni dzień pobytu w tamtym miejscu. Wspominam te wakacje niezwykle ciepło zwłaszcza,
że były to ostatnie tak radosne wspomnienia z czasów, sprzed napisania matury.
- Jak było? – spytał tata,
gdy po pożegnaniu z rodziną wsiadaliśmy do samochodu.
- Fantastycznie –
pokazałam mu szereg białych zębów.
- Cieszę się, że ci się
podobało – odpalił silnik. – Dobra, zakładaj pasy. Przed nami długa droga.
- Się robi – wykonałam polecenie.
Jechaliśmy już ponad
godzinę. Skulona na przednim siedzeniu byłam skupiona na książce. Pożyczyła mi
ją Adel. Znajdując się już w połowie lektury uniosłam głowę i powiedziałam:
- Tato? Dlaczego nie
mamy żadnego kontaktu z rodziną matki?
- Yyy – był zaskoczony
tym pytaniem. – Wiesz, doszło do małego nieporozumienia.
- Mógłbyś mówić
jaśniej?
- To nie jest dobry
moment.
- Tato!
- Po prostu mnie nie
zaakceptowali. Uznali, że jestem zbyt mało odpowiedzialny.
- Nie rozumiem… Jak
możesz być nieodpowiedzialny mając całą firmę na głowie?
- Wiktorio, to trochę
skomplikowane. Opowiem ci o tym za jakiś czas.
- Kiedy? – prawie krzyknęłam.
Cała ta sprawa wydawała mi się podejrzana.
- Wkrótce…
Meduza* — w mitologii greckiej kobieta potwór, jedna z gorgon. Zamiast włosów posiadała węże. Swoim wzrokiem zamieniała istoty żywe w kamień. (tak jakby ktoś nie wiedział)
* * *
Rozdział miał być dłuższy, ale nie wyszło mi to.
Hyhyhy no teraz mamy kilka zagadek. Dlaczego rodzice Wiktorii nie opowiadali jej o dzieciństwie i dlaczego nie utrzymują kontaktu z rodziną od strony matki. Dodatkowo mamy jeszcze nieznaną nam przeszłość Blanki. Macie jakieś pomysły??
Pozdrawiam xD